piątek, 6 września 2013

Pierwsze dni

Pierwsza wizyta w Portugalii, pierwszy lot samolotem, pierwsze samodzielne wynajęcie mieszkania, pierwszy raz na tak długo poza domem. Słowianki wylądowały na końcu świata... 

Jednak zanim tak się stało, musiałyśmy dolecieć. Podróż każdej z nas rozpoczęła się nieco inaczej. Najwcześniej rozpoczęłam ją ja, ponieważ udałam się do stolicy już 3 września. Nie obyło się bez przygód. Kiedy rodzice pomogli wtachać mi mój 30 kilogramowy bagaż na 3 peron w Rybniku, okazało się, że konduktorka strzelając fochem, wystawi mi bilet, ale przecież „całe wakacje istnieje kasa TLK w Rybniku”, co jest nieprawdą, gdyż kilka tygodni temu byłam, kupowałam i musiałam zrobić to u konduktora. Chciałam kupić bilet na przedział rowerowy, ponieważ moje bagaże zajmowały sporo powierzchni i bałam się, że jeśli pociąg będzie napchany to w przedziale będzie kiepsko. Jednak okazało się, że Bareja miałby i we współczesnej Polsce materiał do kręcenia filmów, ponieważ od konduktorki usłyszałam, że „nie sprzedam pani biletu na rower, ponieważ nie ma pani roweru”. Rzadko kiedy nie mam nic do powiedzenia, ale w momencie, gdy TLK nie chciało ode mnie dodatkowych 9zł za rowerowy bilet, ponieważ go ze sobą nie mam, to po prostu mnie zatkało...
Całe szczęście udało mi się dojechać na miejsce bez większych przygód, a przedział dzieliłam jedynie z dwójką podróżnych. Po nocy spędzonej u brata, nastał dzień wylotu i spotkanie słowianek. Odebrałam Jagodę z dworca centralnego i razem poznałyśmy instrukcję obsługi lotniska, którą stworzył dla nas mój brat. Dzięki niej wszystko poszło jak pomaśle.

Genialna mapa, która nam bardzo pomogła.

Na lotnisku spotkałyśmy się z Sandrą, która tak jak ja zostawia tutaj ważną dla siebie osobę i było jej ciężko podczas pożegnania. Na lotnisku zaskoczyło nas jedynie to, że musiałyśmy wypakować praktycznie cały bagaż podręczny, ponieważ miałyśmy tam samą elektronikę. Udało nam się jednak przejść przez odprawę bez większych problemów i choć część z nas miała nieco przeładowany bagaż, a na ręku jeszcze kurtki, bluzy i bóg wie co jeszcze to nikt się do nas nie przyczepił.

Lotnisko w Bergamo

Bardzo stresowałam się pierwszą w życiu podróżą samolotem, ale okazała się ona nie taka straszna. Najbardziej przerażający w tym wszystkim był start, a podczas lotu było już z górki – odczucia jak przy jeździe pociągiem. Szczęśliwie wylądowałyśmy w Bergamo, gdzie czekał nas 8 godzinny postój. W takiej sytuacji było więcej podróżnych, ale udało nam się znaleźć jakiś kąt, gdzie próbowałyśmy zasnąć. Spałyśmy ok. godziny, kiedy obudził nas natarczywy chińczyk, który brał się za sprzątanie. Całe szczęście otwarto już wtedy część lotniska związaną z wylotami, a do naszej podróży zostało już ok. dwóch godzin.

Jeszcze godzinka i wylecimy z Bergamo
Wiedziałyśmy, że Porto jest już coraz bliżej. Na trasie Bergamo – Porto było już widno i mogłyśmy podziwiać widoki za oknem samolotu. Najbardziej podobał nam się lot nad chmurami, choć zejście bliżej ziemi nie było już tak przyjemne – deszczowe chmury i małe turbulencje. Całe szczęście bezpiecznie wylądowałyśmy w Porto. Naszym walizkom nic się nie stało, choć w Porto odbierałyśmy je nieco mokre. Ogólnie pogoda nieco nas zaskoczyła – było zimniej niż w Polsce i pochmurno. Z pomocą ochroniarzy, których jedynym zadaniem jest pomoc turystom w zakupie biletu do metra, my również stałyśmy się ich szczęśliwymi posiadaczkami.

Po wyjściu z lotniska, czekając na metro

Metro w Porto jeździ głównie na zewnątrz i przypominało mi to bardziej kolejkę podmiejską. Bardzo nowoczesna stacja i równie nowoczesna kolejka zabrała nas prosto na stację Campanha skąd miałyśmy odjechać pociągiem do Aveiro.
Dodam, że na lotnisku i w Begamo jak i w Porto wszystko było super oznaczone, nie miałyśmy żadnego problemu z odbiorem walizek, a także z trafieniem do metra czy na stacje kolejową. Również w kasie na stacji kolejowej w Porto bez trudu mogłyśmy dogadać się po angielsku.
Na pociąg czekałyśmy ok. 40 minut, a sama podróż do Aveiro zajęła ok. godziny. Oczekując na pociąg Jagoda odebrała przewspaniałego smsa od mojego buddyego, że będzie na nas czekał w Aveiro!
Dalej jednak nie było już tak gładko, choć Tiago odebrał nas samochodem, co wprawiło nas w euforię. Pojechałyśmy z toną naszych bagaży wynająć mieszkanie.

Pokój dzienny w naszym mieszkanku
Nasz 100 metrowy nowy dom, spełniał wszystkie nasze wymagania, a nawet je przewyższał, gdyż właścicielka wyposażyła go w talerze, garnki, patelnie a nawet pościel! Jednak nie było wody...
Taka przypadłość, jak się później dowiedziałyśmy, dopadła nie tylko nas. W Portugalii to normalne, że wynajmując mieszkanie, właściciel musi włączyć wszystkie media. Tym samym na czas nie wynajmowania wyłączone są gaz, prąd i woda. I właśnie tego ostatniego zabrakło w naszym mieszkaniu. Po kilkunastu godzinach w podróży i nocy na lotnisku marzyłyśmy o dwóch rzeczach: spaniu i kąpieli. Po kolejnych kilku godzinach, dowiedziałyśmy się, że dziś wody nie będzie...Byłyśmy akurat na uniwersytecie, ponieważ Tiago miał zajęcia, a my w tym czasie jadłyśmy coś w jednym z wielu barów, które są na kampusie.

W uniwersyteckim barze z przemiłą obsługą
Tiago, który w podzięce został obdarowany przez nas Żubrówką i czekoladą, załatwił nam prysznic u swojej koleżanki! Zdobył tym samym naszą dozgonną sympatię. Świeże i nie wypoczęte udałyśmy się rozpakowywać nasze bagaże. Nie miałyśmy wiele czasu, gdyż wieczorem czekała na nas pierwsza erasmusowa impreza, ale udało nam się odwiedzić jeszcze miejsce z bezpłatnym Wi-Fi, skąd poinformowałyśmy naszych bliskich z Polski, że żyjemy.

O tym jak skończyła się historia z mieszkaniem oraz jak potoczyła się impreza w kolejnych postach.

K.

3 komentarze:

  1. Bardzo mnie interesuje co jest w tej butelce na stole;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście, że nie alkohol :) To napój wzmacniający, który się spożywa po takiej podróży jak nasza xD

    OdpowiedzUsuń