Pierwsza
wizyta w Portugalii, pierwszy lot samolotem, pierwsze samodzielne
wynajęcie mieszkania, pierwszy raz na tak długo poza domem.
Słowianki wylądowały na końcu świata...
Jednak
zanim tak się stało, musiałyśmy dolecieć. Podróż każdej z nas
rozpoczęła się nieco inaczej. Najwcześniej rozpoczęłam ją ja,
ponieważ udałam się do stolicy już 3 września. Nie obyło się
bez przygód. Kiedy rodzice pomogli wtachać mi mój 30 kilogramowy
bagaż na 3 peron w Rybniku, okazało się, że konduktorka
strzelając fochem, wystawi mi bilet, ale przecież „całe wakacje
istnieje kasa TLK w Rybniku”, co jest nieprawdą, gdyż kilka
tygodni temu byłam, kupowałam i musiałam zrobić to u konduktora.
Chciałam kupić bilet na przedział rowerowy, ponieważ moje bagaże
zajmowały sporo powierzchni i bałam się, że jeśli pociąg będzie
napchany to w przedziale będzie kiepsko. Jednak okazało się, że
Bareja miałby i we współczesnej Polsce materiał do kręcenia
filmów, ponieważ od konduktorki usłyszałam, że „nie sprzedam
pani biletu na rower, ponieważ nie ma pani roweru”. Rzadko kiedy
nie mam nic do powiedzenia, ale w momencie, gdy TLK nie chciało ode
mnie dodatkowych 9zł za rowerowy bilet, ponieważ go ze sobą nie
mam, to po prostu mnie zatkało...
Całe
szczęście udało mi się dojechać na miejsce bez większych
przygód, a przedział dzieliłam jedynie z dwójką podróżnych. Po
nocy spędzonej u brata, nastał dzień wylotu i spotkanie słowianek.
Odebrałam Jagodę z dworca centralnego i razem poznałyśmy
instrukcję obsługi lotniska, którą stworzył dla nas mój brat.
Dzięki niej wszystko poszło jak pomaśle.
Genialna mapa, która nam bardzo pomogła. |
Na
lotnisku spotkałyśmy się z Sandrą, która tak jak ja zostawia
tutaj ważną dla siebie osobę i było jej ciężko podczas
pożegnania. Na lotnisku zaskoczyło nas jedynie to, że musiałyśmy
wypakować praktycznie cały bagaż podręczny, ponieważ miałyśmy
tam samą elektronikę. Udało nam się jednak przejść przez
odprawę bez większych problemów i choć część z nas miała
nieco przeładowany bagaż, a na ręku jeszcze kurtki, bluzy i bóg
wie co jeszcze to nikt się do nas nie przyczepił.
Lotnisko w Bergamo |
Bardzo
stresowałam się pierwszą w życiu podróżą samolotem, ale
okazała się ona nie taka straszna. Najbardziej przerażający w tym
wszystkim był start, a podczas lotu było już z górki – odczucia
jak przy jeździe pociągiem. Szczęśliwie wylądowałyśmy w
Bergamo, gdzie czekał nas 8 godzinny postój. W takiej sytuacji było
więcej podróżnych, ale udało nam się znaleźć jakiś kąt,
gdzie próbowałyśmy zasnąć. Spałyśmy ok. godziny, kiedy obudził
nas natarczywy chińczyk, który brał się za sprzątanie. Całe
szczęście otwarto już wtedy część lotniska związaną z
wylotami, a do naszej podróży zostało już ok. dwóch godzin.
Jeszcze godzinka i wylecimy z Bergamo |
Wiedziałyśmy,
że Porto jest już coraz bliżej. Na trasie Bergamo – Porto było
już widno i mogłyśmy podziwiać widoki za oknem samolotu.
Najbardziej podobał nam się lot nad chmurami, choć zejście bliżej
ziemi nie było już tak przyjemne – deszczowe chmury i małe
turbulencje. Całe szczęście bezpiecznie wylądowałyśmy w Porto.
Naszym walizkom nic się nie stało, choć w Porto odbierałyśmy je
nieco mokre. Ogólnie pogoda nieco nas zaskoczyła – było zimniej
niż w Polsce i pochmurno. Z pomocą ochroniarzy, których jedynym
zadaniem jest pomoc turystom w zakupie biletu do metra, my również
stałyśmy się ich szczęśliwymi posiadaczkami.
Po wyjściu z lotniska, czekając na metro |
Metro w
Porto jeździ głównie na zewnątrz i przypominało mi to bardziej
kolejkę podmiejską. Bardzo nowoczesna stacja i równie nowoczesna
kolejka zabrała nas prosto na stację Campanha skąd miałyśmy
odjechać pociągiem do Aveiro.
Dodam, że
na lotnisku i w Begamo jak i w Porto wszystko było super oznaczone,
nie miałyśmy żadnego problemu z odbiorem walizek, a także z
trafieniem do metra czy na stacje kolejową. Również w kasie na
stacji kolejowej w Porto bez trudu mogłyśmy dogadać się po
angielsku.
Na pociąg
czekałyśmy ok. 40 minut, a sama podróż do Aveiro zajęła ok.
godziny. Oczekując na pociąg Jagoda odebrała przewspaniałego smsa
od mojego buddyego, że będzie na nas czekał w Aveiro!
Dalej
jednak nie było już tak gładko, choć Tiago odebrał nas
samochodem, co wprawiło nas w euforię. Pojechałyśmy z toną
naszych bagaży wynająć mieszkanie.
Pokój dzienny w naszym mieszkanku |
Nasz 100
metrowy nowy dom, spełniał wszystkie nasze wymagania, a nawet je
przewyższał, gdyż właścicielka wyposażyła go w talerze,
garnki, patelnie a nawet pościel! Jednak nie było wody...
Taka
przypadłość, jak się później dowiedziałyśmy, dopadła nie
tylko nas. W Portugalii to normalne, że wynajmując mieszkanie,
właściciel musi włączyć wszystkie media. Tym samym na czas nie
wynajmowania wyłączone są gaz, prąd i woda. I właśnie tego
ostatniego zabrakło w naszym mieszkaniu. Po kilkunastu godzinach w
podróży i nocy na lotnisku marzyłyśmy o dwóch rzeczach: spaniu i
kąpieli. Po kolejnych kilku godzinach, dowiedziałyśmy się, że
dziś wody nie będzie...Byłyśmy akurat na uniwersytecie, ponieważ
Tiago miał zajęcia, a my w tym czasie jadłyśmy coś w jednym z
wielu barów, które są na kampusie.
W uniwersyteckim barze z przemiłą obsługą |
Tiago,
który w podzięce został obdarowany przez nas Żubrówką i
czekoladą, załatwił nam prysznic u swojej koleżanki! Zdobył tym
samym naszą dozgonną sympatię. Świeże i nie wypoczęte udałyśmy
się rozpakowywać nasze bagaże. Nie miałyśmy wiele czasu, gdyż
wieczorem czekała na nas pierwsza erasmusowa impreza, ale udało nam
się odwiedzić jeszcze miejsce z bezpłatnym Wi-Fi, skąd
poinformowałyśmy naszych bliskich z Polski, że żyjemy.
O tym jak
skończyła się historia z mieszkaniem oraz jak potoczyła się
impreza w kolejnych postach.
K.
Bardzo mnie interesuje co jest w tej butelce na stole;)
OdpowiedzUsuńna pewno nie alkohol:P
OdpowiedzUsuńOczywiście, że nie alkohol :) To napój wzmacniający, który się spożywa po takiej podróży jak nasza xD
OdpowiedzUsuń